„Poradnik pozytywnego myślenia”, Matthew Quick

Kilka dni temu przeczytałam „Poradnik pozytywnego myślenia” autorstwa Matthew Quicka. Traf chciał, że tuż po zakończeniu lektury na antenie telewizyjnej Dwójki pojawił się film o tym samym tytule, którego scenariusz opiera się na wspomnianej książce, więc mogłam za jednym zamachem ocenić cały ten zestaw. Swego czasu wywołał on bowiem sporo zamieszania i – przeważnie – fale prawdziwego zachwytu, więc chciałam na własnej skórze przekonać się, o co tyle szumu.

Poradnik-pozytywnego-myslenia_Matthew-Quick,images_big,27,978-83-7515-264-7

Jak zawsze wersja kinowa i kartkowa  sporo się od siebie różnią (na korzyść literek), ale zasadniczo obie krążą wokół historii Pata, który po ataku niekontrolowanego szału i próbie zabójstwa kochanka swojej żony, Nicki, trafia do zakładu dla ludzi z psychicznymi problemami. Oderwany od „normalnego” społeczeństwa, zamknięty w obcym, bezdusznym miejscu i faszerowany „cudownymi” tabletkami mężczyzna traci poczucie czasu, bezustannie rozmyśla nad przeszłością i postanawia rozpocząć żmudną pracę u podstaw swej pokręconej osobowości. W pewnym momencie, z pomocą oddanej matki, udaje mu się wyjść na zewnątrz, a tam – rozczarowanie goni rozczarowanie, strach przed nieznanym rodzi agresję, a dysfunkcyjna rodzina wcale nie ułatwia powrotu do równowagi. Kilkuletni jak się okazało niebyt zaowocował poważnymi problemami z odróżnianiem fikcji od rzeczywistości, nieporadnymi usiłowaniami odzyskania byłej już partnerki oraz mniej lub bardziej śmiesznymi incydentami natury międzyludzkiej. Do tego los stawia na drodze Pata pokrewną duszę w osobie równie krnąbrnej, ale i zranionej Tifanny, która po stracie męża nie potrafi poradzić sobie z otaczającym ją światem oraz coraz bardziej doskwierającą samotnością. Dwoje rozbitków z różnych tratw razem próbuje więc poskładać na nowo swoje życie.

„Poradnik pozytywnego myślenia” to nietypowe love story z krzepiącym przesłaniem i właściwie… nic ponadto. Nie było oczarowania, wzruszeń ani żadnych większych emocji. Jak dla mnie tylko poprawnie i łopatologicznie, ale wszystko co posiada metkę „made in USA” ma swój specyficzny – dla jednych ciekawy, dla innych mniej – charakter. Ja od lat rozsiadam się wygodnie w tej drugiej grupie, więc wynik  obu konfrontacji można było przewidzieć już na samym początku 😉

Dodaj komentarz